Biuletyn 55
Marek Powichrowski
W poszukiwaniu Czegoś
Podróże, dalekie wyprawy, odkrywanie nieznanych lądów, kto z nas nie marzył o tym w wieku młodzieńczym. W tych marzeniach zawsze naj-ważniejszy był powrót. Powrót bohatera, przejście do historii. Żywiliśmy się w młodości opisami historii podróżników: Odyseusza pragnącego powrotu do swojej Itaki, Jazona ruszającego na poszukiwanie Złotego Runa, poszukiwaczy skarbu Azteków lub też filmowego Indiany Jonesa szukającego zaginionej Arki.
Jest w nas wbudowane „takie coś” zmuszające nas do pozostawienia tego co już osiągnęliśmy i wyruszenia w nieznane. Każdy ma jednak swoją skalę. Jednemu marzy się droga do odległych gwiazd, dla innego szczytem marzeń jest zmiana nudnej pracy na nową, z nowymi wyzwaniami i koniecznością zmierzenia się z nowymi, nieznanymi wcześniej trudnościami.
Obejrzałem kilka dni temu krótki wykład profesora Krzysztofa Meissnera o możliwości wyprawy do najbliższego nam układu gwiazd Centauri (odległych o sześć lat świetlnych od nas). Profesor w prostych obliczeniach fizycznych pokazał ile energii musiałby mieć pojazd kosmiczny, aby dotrzeć tam poruszając się ze stałym przyspieszeniem równym przyśpieszeniu w polu grawitacyjnym Ziemi (dawałoby to członkom załogi poczucie „ważkości” ziemskiej w nieważkości). Statek taki z naszego punktu widzenia leciałby sześć lat. Lecz w układzie odniesienia związanym ze statkiem upłynęłoby około czterech lat, ponieważ przez połowę drogi statek musiałby przyspieszać a przez następną połowę tego czasu hamować. W szczytowym momencie osiągnąłby prędkość niewiele odbiegającą od prędkości światła. No dobrze, ale jak to osiągnąć? Potrzeba kilkudziesięciu ton antymaterii i tyle samo ton materii by stopniowo doprowadzać do anihilacji obu tych części, co dawałoby napęd fotonowy z założonym wcześniej przyspieszeniem.
Proste? Banalne. Profesor zaznaczył, że zupełnie pomija – jak to w zwyczaju mają fizycy budując swoje modele – w jaki sposób zmagazynować tę antymaterię i w jaki kontrolowany sposób doprowadzać do jej stopniowej anihilacji z materią. Nie było też istotne w tym eksperymencie myślowym jak zapewnić załodze warunki czteroletniej egzystencji. Profesor szacował, że potrzebny byłby wydatek energetyczny równy całkowitej produkcji energii elektrycznej, całego świata, przez cały rok. Oznaczałoby to, że wszyscy rezygnują ze wszystkich wygód związanych z elektrycznością, aby tylko dać szansę samobójcom do realizacji ich marzenia. Profesor nie powiedział tego tak dosadnie, to jest dopisek ode mnie. Tak, samobójcom, ponieważ cała wyprawa musiałby się zakończyć ich śmiercią po dotarciu do celu (lub też dużo wcześniej, kto wie), bo tam na miejscu nikt nie będzie czekał z ciepłymi bamboszkami i szklanką herbaty z „prądem”. Pytanie nasuwa się samo: po co mieliby tam wobec tego polecieć? Jakiś określony cel ekonomiczny? Przetarcie jakieś drogi ucieczki z Ziemi do gwiazd? Szlak komunikacyjny transportu towarów w tę i z powrotem? Intuicja nam podpowiada, że z naszego Titanica nikomu więcej by się nie udało tam wyrwać, nawet gdyby po ponad dwunastu latach dotarł z układu Centauri sygnał telewizyjny z obrazem, na którym zobaczylibyśmy naszych astronautów w otoczeniu pięknych – siedmiookich – centurianek. Na koniec wykładu profesor rzucił pytanie: „czy są jacyś ochotnicy?”. Zapadła cisza…
Skoro do układu Centauri się kompletnie nie opłaca to może na Marsa? Nie trzeba prędkości światła, aby tam dolecieć. Nie jest tak daleko. Misja Space X liczy na to, że przy najlepszych warunkach odległości między naszymi planetami uda się tam dolecieć w trzy, cztery miesiące. Może jest trochę atmosfery do życia? Może da się oddychać? Może jakieś bakterie tlenowe się rzuci i zaczną produkować pożyteczne do oddychania gazy i to w takiej mieszance, że załoga nie wyleci w kosmos przy próbie zapalenia ognia pod maszynką spirytusową. Nadal jednak w tym projekcie najsłabszym ogniwem będzie człowiek zamknięty na cztery miesiące w małej – zamurowanej – celi. Trzeba mieć cokolwiek nierówno pod sufitem, aby zrobić to dobrowolnie. Teoretycznie w masie paru miliardów ludzi powinno dać się ich znaleźć, wyszkolić i wysłać w taką misję. Pewnie teraz już trwają takie eksperymenty, pozwalające ocenić jak się człowiek zachowa, a raczej jak się w tych warunkach zachowa grupa ludzi. A musi być ich w całej ekspedycji na tyle dużo, aby w przeciągu dwóch lat zbudować bazę, zacząć produkować powietrze i wodę z atmosfery, zacząć produkować metan do flotylli statków, które mogłyby wrócić z powrotem na Ziemię. Kilkadziesiąt ton sprasowanej żywności da się przewieźć. Musi być woda i powietrze. Bez tego ani rusz.
Wróćmy jednak na Ziemię i cofnijmy się w czasie. Jest rok 1845. Admirał Franklin, doświadczony polarnik dostaje propozycję dowodzenia ekspedycją organizowaną w celu znalezienia północno-zachodniej drogi z Atlantyku na Pacyfik. Franklin to doświadczony uczestnik wielu wypraw polarnych, dowódca między innymi ekspedycji Coppermine (eksplorującej tereny obecnej Kanady, od zatoki Hudsona do ujścia rzeki Coppermine). Uczestnicy tej wyprawy umierali z głodu jedząc porosty, przebyli prawie 8000 km i ledwie żywi wrócili do domu. Choć wyprawa zakończyła się fiaskiem poznawczym to jednak Franklin wrócił do domu jako bohater. Chciałoby się o nim powiedzieć, że z niejednego pieca chleb jadł, chociaż do scenerii polarnej to porównanie jakoś nie pasuje. Na dowódcę ekspedycji znalezienia szlaku północno-zachodniego wybrano go spośród wielu kandydatów. Większość grzecznie odmówiła. Pomimo, że za znalezienie tej trasy wyznaczono 100 000 funtów nagrody (na dzisiejsze pieniądze byłby to okrągły milion). Myślę, że w przypadku Franklina nie był to jednak wyznacznik decyzji. Franklin po wielu polarnych wyprawach i dobrej służbie liniowej w Royal Navy został odstawiony na boczny tor i został gubernatorem kolonii karnej na Tasmanii. Użerał się tam z urzędnikami biura kolonialnego, gdzie ostateczne poległ podając się do dymisji. Nie straszny był mu arktyczny mróz, złamał go minister Wojny i Kolonii. Wizja nieprawdopodobnie trudnej wyprawy była widocznie dla tego polarnego wilka niczym w porównaniu z ciągłymi utarczkami ze szczurami lądowymi.
Jego dwa statki z ponad stu dwudziestoma marynarzami wyposażone zostały w najnowsze zdobycze ówczesnej techniki. Tu inaczej niż w przypadku hipotetycznej wyprawy do Centauri lub lotu na Marsa był jasny cel ekonomiczny: skrócić drogę morską do Chin (dziś wiemy, że o około 4000 km). Żywności przygotowano na trzy lata. Brakowało jedynie radiowej łączności. Trzy lata czekano na jakąś wiadomość od uczestników wyprawy. Wiadomość taka nigdy nie dotarła. Zginęli wszyscy w strasznych warunkach głodu, chłodu, kanibalizmu, bezgranicznej rozpaczy. Jak pokazały ekspedycje poszukiwawcze, Inuici widzieli marynarzy umierających z głodu. Nie mieli jednak żadnych szans aby im pomóc, ponieważ – jak stwierdzili potem lekarze na podstawie opisów podanych przez Inuitów – uczestnicy wyprawy mieli rozległe objawu gruźlicy rozsianej. Oczywiste jest, że nie było szans na pomoc. Zabrali natomiast po nich różne pamiątki, w tym srebrne łyżeczki i widelce. Z punktu widzenia Inuity, srebro kompletnie nie nadawało się na harpuny, było kompletnie bezwartościowe. Musieli się dziwić dlaczego biali ludzie targali to ze sobą na taką nieprawdopodobnie trudną wyprawę.
Pozornie może się nam wydawać, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Nie jest przesadnie zimno, nie jest przesadnie gorąco. Jest czym oddychać, jest co jeść. Jakoś udaje się nam wiązać koniec z końcem na życiowej drodze. Ale z perspektywy Kosmosu jesteśmy członkami załogi statku kosmicznego pędzącego w nieznanym sobie kierunku albo marynarzami admirała Franklina. Tak jak ludzie admirała Franklina nie możemy nawiązać łączności z tymi, którzy wysłali nas na tę wyprawę w Przeszłości. Nie mamy pojęcia o Przyszłości. Nie wiemy, czy za tym masywem górskim, przeciętym wąską cieśniną, będzie nadal żeglowny szlak, czy też może trafimy na zator lodowy, który nie rozmarznie przez wiele lat, nawet w lecie, będąc naszym straszliwym terminatorem.
Jeśli dziś popatrzy się na mapę północy Kanady, na cały archipelag rozrzuconych wysp oraz cieśnin większych i mniejszych (niektórych wielkich jak Bałtyk), to widać, że podróżnicy mogli wybrać wiele dróg, przy każdej z wysp mieli do wyboru: opłynąć ją z lewej czy z prawej strony? W tym ostatnim momencie losowania zabrakło im zwyczajnie szczęścia. Dwa lata tkwili w lodowym zatorze, który nie rozmarzł nawet w lecie. Ostatecznie, zdesperowani po dwóch latach – bez nadziei – postanowili ruszyć piechotą na południe. Nie byli jednak do tego przygotowani. Tymczasem alternatywna droga, której nie wybrali, była żeglowna w lecie…
Prawdopodobnie.
NUMER 55 – MAJ 2019
- Od naczelnego …
- Z życia Oddziału SEP
- Obchody 100-lecia SEP – Paweł Mytnik – Zarys
- Nauka i praktyka – Paweł Mytnik – Kuchnia o wysokim IQ
- Konkurs SEP – Jarosław Werdoni – Konkurs na wyróżniającą się pracę dyplomową na Wydziale Elektrycznym Politechniki Białostockiej w roku akademickim 2017/2018
- Artykuł młodego inżyniera – Nils Thernström – Bezprzewodowe urządzenie do pomiaru warunków atmosferycznych zasilane z ogniw słonecznych
- Studenci o sobie – Joanna Więcko – I Podlaskie Dni Młodego Elektryka 2019
- Relacja – Paweł Mytnik – Oddziałowe Spotkanie Opłatkowe 2018
- Moim zdaniem … – Paweł Mytnik – Energetyczny bajzel…
- Felieton – Marek Powichrowski – W poszukiwaniu Czegoś