Biuletyn 72
Wielce Szanowny Woland
Marek Powichrowski
Pierwszy raz z książką „Mistrz i Małgorzata” zetknąłem się dokładnie 25 kwietnia 1986 roku. Dlaczego tak dokładnie pamiętam tę datę? Dlatego, że książkę tę dostałem od przyjaciół jako prezent imieninowy. Oczywiście dzień swoich imienin każdy pamięta dokładnie. Ale wątpię, aby ktokolwiek pamiętał jaki prezent otrzymał na imieniny prawie 40 lat temu.
Nawet ktoś dobrze znający historię nie skojarzy pewnie tej daty z jakimś wydarzeniem, które mocno wryło się w pamięć ludzi żyjących w tamtym czasie. I nic dziwnego, ponieważ to wydarzenie miało miejsce dzień później. Dokładnie 26 kwietnia 1986 roku. Tego dnia właśnie wybuchł reaktor atomowy w Czernobylu.
Ciekawe jest pochodzenie nazwy tej miejscowości. Otóż według wielu źródeł wywodzi się ona od rosnącego na polach wokół tej miejscowości ziela piołunu. Bo tak w języku miejscowej ludności nazywa się to ziele. I tu uwaga, którą podają wszystkie poradniki zielarskie. Piołun na intensywny gorzki smak. Jest leczniczy na wiele schorzeń. Ale wszyscy podają jedną uwagę zasadniczą: podawać w małych ilościach i w niedługim czasie. W przeciwnym wypadku zaczyna szkodzić.
Michał Bułhakow był z pochodzenia Rosjaninem, ale urodził się w Kijowie, jeden dzień drogi pieszo od Czernobyla. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Odpowiem bez żadnych ogródek: nie wiem. W mojej opowieści wiąże się to jakoś w niejasną dla mnie całość. Zanim weszły szybkie środki komunikacji to wszyscy podawali odległość w dniach drogi. Jeden dzień to nie było wcale dużo. Ludzie pokonywali wtedy większe odległości. Ot choćby na targ do Berdyczowa, co z Kijowa zajmowało dwa dni drogi.
Ale nie będziemy tu roztrząsać odległości między miastami na Ukrainie. Tematem wiodącym jest książka. Za czasów mojej młodości studenckiej i jeszcze trochę potem po prostu się czytało. W tamtych czasach był wielki boom na literaturę południowo-amerykańską. Julio Cortaz, Ernesto Sabato, Gabriel Garcia Marquez to były nazwiska, które się wymieniało w rozmowach i polecało do przeczytania. Podobno sami wymienieni autorzy byli zdumieni, że ich twórczość jest popularna w jakimś tam kraju, na końcu świata, gdzie dalej są tylko smoki.
Podobnie było z Bułhakowem. Ale również z Sołżenicynem, Wysockim, Okudżawą, Achmatową, Szukszynem, Nikitą Michałkowem. Wszyscy oni byli otaczani wyimaginowaną glorią oporu wobec sowieckiej władzy. Czytało się ich książki, słuchało ich pieśni, oglądało się ich filmy. Ci co nie doczekali upadku Imperium pozostali takimi jakimi ich sobie wyobrażaliśmy. Ci co przeżyli już niekoniecznie. W krótkim czasie okazali się takimi samymi imperialistami jak bolszewicy, tylko na odwrót.
Ale wróćmy do tego 25 kwietnia 1986 roku. Odprowadzam przyjaciół na najbliższy przystanek autobusowy. Jest ciepły wiosenny wieczór. Wypity alkohol delikatnie płynie przez tętnice sprawiając, że nawet ponury peerel jest do wytrzymania. Zapach kwitnących wiśni i jaśminów dopełnia atmosfery. Żegnamy się w poczuciu bliskości i spokoju. Następnego dnia zaczyna się mała apokalipsa. Nie będę tego opisywał, bo jest tego masa dostępna w mediach.
„Mistrz i Małgorzata” jest dziełem z gatunku wielkich. Wciąga czytelnika od pierwszych stron, gdzie zagraniczny, nikomu wcześniej nieznany gość o imieniu Woland przyłącza się do rozmowy pisarzy Iwana Bezdomnego i Michała Aleksandrowicza Berlioza. Jak przystało na sowieckich twórców ci dwaj są wojującymi ateistami. Natomiast Woland próbuje ich przekonać, że Jezus istniał naprawdę. Nie chcą uwierzyć. Woland więc przepowiada rychłą śmierć Berlioza. I faktycznie tak się dzieje. Berlioz przy przechodzeniu przez ulicę pośliźnie się na oleju rozlanym przez Anuszkę i tramwaj odcina mu głowę. A taki był sowiecki, taki wierzący tylko we władzę rozumu nad zabobonami.
To jest bardzo wstrząsający przypadek i to od razu na początku książki. Nie będę tu streszczał całości książki, ale czytając nie mamy żadnej wątpliwości, że Woland to wcielony Szatan, który zawitał do Moskwy na początku istnienia Rosji Sowieckiej. Jest jak piołun użyty w kuracji ziołowej, W małych ilościach wydaje się sprawiać dobro, rozrzuca pieniądze na ulicy, urządza interesujące widowisko. Ale to jest tylko złudzenie. Jego imię pochodzi od języków germańskich i oznacza właśnie Szatana lub Oszusta. Jego kot Behemot to emanacja demonicznych sił. Wcielone Zło.
Poza wątkiem szatańsko-demonicznym jest też wątek miłosny rzeczonego Mistrza i Małgorzaty, ale jest też i wątek Piłata i Jeszua HaNocri. Domyślałem się – jak każdy czytający – że chodzi tu o Jezusa. W czasie, gdy czytałem tę książkę nie wiedziałem, że to jest nazwa Jezusa pochodząca z Talmudu. W Talmudzie ma on wszystkie cechy Jezusa, jaki jest znany z religii chrześcijańskich. Z wyjątkiem jednej cechy, której mu ewidentnie brakuje. Jest pozbawiony boskości. Zaś Piłat bezskutecznie próbuje go obronić i to się zgadza. To tak w bardzo ogólnym skrócie. To dodaje wiarygodności historycznej.
I mogłem się na tym zatrzymać, ale coś mnie znowu pogoniło za poszukiwaniem informacji o samym autorze książki. Są tam wątki o tym, że w celu utrzymania się przy życiu imał się różnych zajęć. Raz był na wozie, raz pod wozem. Trafiały mu się lepsze i gorsze dzieła. „Mistrza i Małgorzatę” pisał w wielu wersjach, ostatnie poprawki naniósł przed śmiercią. Ta książka przyniosła mu pośmiertną chwałę. Czytam, czytam i nagle jak obuchem w głowę. Są lata trzydzieste w Rosji Sowieckiej, szaleje terror, znikają ludzie, nie jest ważne czy byli za czy przeciw.
A tu się okazuje, że w jakiejś sytuacji Stalin osobiście interweniuje w jego sprawie i to na jego korzyść. Bułhakow, pupil Stalina?! Czytam dalej i okazuje się, że miał pisać powieść hagiograficzną o Stalinie, ale Stalinowi się nie spodobała i przerwał jego prace nad tym dziełem. Przerwał mu tę pracę a ten żył dalej? Nie zniknął jak wielu innych pisarzy? Jak choćby Osip Mandelsztam, wyznawca komunizmu zresztą.
W czasie, gdy myślałem o napisaniu tego felietonu, agenci mojej pamięci zaczęli intensywnie przeszukiwać i kojarzyć różne wątki z przeszłości. I nagle z hukiem otwieranych drzwi wpada jeden z nich, zziajany rzuca mi książkę na biurko wzniecając nieco kurzu. Patrzę kątem oka na zamkniętą książkę:
– Szefie, niech pan spojrzy…
– Ostatni rozdział?
– Tak…
– Lenin, Dzierżyński?
– Tak…
– Dowód na istnienie Boga?
– Taaak… skąd szef wie?
Tak, Czytałem tę książkę kilka lat temu, zapadła mi w pamięci. Autor: Vladimir Volkoff, potomek rosyjskiej, białej emigracji, twórca Teorii Dezinformacji, pisze w książce „Kroniki Anielskie” opowiadanie, gdzie Lenin i Dzierżyński wpadają na iście szatański pomysł, aby udowodnić, że Bóg istnieje naprawdę. Nie, nie robią tego, aby pobudzić religijność ludu, ale zadać ostateczny cios temu opium. Albo-wiem coś, co jest matematycznie wręcz dowodzone nie ma i nie będzie już miało żadnego wymiaru boskiego.
Znajdują oczywiście chętnego, który przeprowadzi ten dowód. I ten dowód ostatecznie udaje mu się opracować. Zadowolony z siebie idzie ulicą i napotyka gromadę moskiewskich żuli, którzy – o ile dobre pamiętam – proszą go o ogień do papierosa. Nie dostają tego więc wściekli go zabijają. Dowód nigdy nie zostanie więc pokazany światu. Kurtyna.
Czy to co czytam w Internetach jest prawdą? Ludzie, których już nie ma nie mogą się obronić. Nie jestem w stanie zweryfikować tego, czy Bułhakow był pupilkiem Stalina, czy brał udział w tym szatańskim projekcie odziedziczonym po Leninie i Dzierżyńskim? Czy może ktoś właśnie rozpalił orwellowskie groby pamięci i niszczy ze wściekłością pamięć o nim? Kto? Woland?
Woland zmienił nazwisko i wygląd. Nadal jest uważany za subtelnego intelektualistę. Potrafi bardzo kulturalnie dyskutować o każdej religii. Uważa, że Bóg istnieje, ale niespecjalnie się z tym afiszuje. Jest znaną postacią. Ubiera się tylko u Prady. Pali dobre cygara, ale tylko kubańskie. Pije dobrą whisky, z małej, wyselekcjonowanej gorzelni w Szkocji, oczywiście w najlepszym gatunku. Je tylko w najlepszych restauracjach. Spotyka się ze śmietanką świata polityki, biznesu, sztuki, sportu. Chętnie wyciąga tych, którzy popadli w tarapaty finansowe, ma przecież nieograniczone konto. Nie, no oczywiście nic za darmo. Gdy o tym myśli wydyma wargi w geście oczywistości.
Co to jest prawda? – pyta Piłat Jezusa. Właśnie, co to jest prawda? Księga Mądrości wychwala prawdę jako atrybut mądrości i jako atrybut boskości. Wielki matematyk Kurt Goedel udowadnia, że może być tylko jedna. Nie może być wielu prawd (w sensie logiki formalnej). Można powiedzieć, że kłamstw jest całe uniwersum a zaprzeczone kłamstwo nie musi być od razu Prawdą, może być nadal innym kłamstwem. Józef Mackiewicz pisze o niej, że „tylko prawda jest ciekawa”. Jest całe morze mądrości ludowych o prawdzie. Więc dlaczego kłamstwo było i jest tak atrakcyjne? Czy może dlatego, że za Konfucjuszem: „Kto trzęsie drzewem prawdy, temu padają na głowę obelgi i nienawiść”?
Czasami sięgam po „Mistrza i Małgorzatę”. Nosi ślady użycia, tak jak książka kucharska z przepisami na śledzie. Grzbiet jej się lekko odkleił, kartki pożółkły. Czterdzieści lat temu książki były drukowane na słabej jakości papierze. Ale zawsze ją otwieram na stronie z dedykacją od przyjaciela:
„Na nic elektrownia, gdy w duszy ciemno”.
2025-11-17
NUMER 72 – GRUDZIEŃ 2025
- Od naczelnego …
- Z życia Oddziału SEP
- Nauka i praktyka – Paweł Mytnik – Profesor Jan Czochralski – geniusz wyklęty
- Z historii elektryki – Jacek Kusznier – Rozwój Politechniki Białostockiej w latach 1974-198
- Artykuł młodego inżyniera – Rafał Kryński – Badanie dokładności i powtarzalności antropomorficznego ramienia robota przemysłowego
- Felieton – Jerzy Kołłątaj – Quo vadis, Panie Inżynierze
- Relacja – Paweł Mytnik – Oddziałowa wycieczka na Bałkany 2025
- Studenci o sobie – Łukasz Sokołowski – Wizyta w Brukseli na European Future Technology Summit
- Wydarzenia – Paweł Mytnik – Benefis profesora Kazimierza Cywińskiego
- Okiem inżyniera – Kazimierz Cywiński – Wystawa „Sztuka 4.0”
- Wydarzenia – Paweł Mytnik – Konkurs „Złoty Bezpiecznik”
- Felieton – Marek Powichrowski – Wielce Szanowny Woland

